Kiedy Masa się rozwiąże, czyli wywiad Gazety z Marcinem M.
By się nie spóźnić, najlepiej jechać na rowerze. Samochód może utknąć w korku. I jeszcze jest w nim niewygodnie – przekonuje Marcin Myszkowski, jeden z liderów rowerowej Masy Krytycznej.
Rozmowa na piątek
Wojciech Tymowski: Ile już lat ciągniesz masę?
Marcin Myszkowski: – Osiem.
Nadal cię kręci?
– Ciągle jest o co walczyć.
Ale teraz miasto was popiera, konsultuje z wami projekty.
– Prawda, że buduje się teraz ścieżki, jakich zawsze się domagaliśmy. Asfaltowe, nie z kostki, jak dawniej. Aleje Ujazdowskie to dobry przykład, chociaż ta ścieżka jest niepotrzebnie przerywana przez brukowane wjazdy do bram. Ale to już szczegół, trochę na zasadzie szukania dziury w całym.
I chyba szukacie tej dziury. Stojaki na rowery muszą być w takim kształcie, jak chcecie.
– I na szczęście wreszcie takie powstają. Mają kształt odwróconej litery U. Można do nich wygodnie przyczepić i ramę, i oba koła. To się liczy, bo wtedy rower jest naprawdę bezpieczny. Ale takich stojaków jest za mało.
Ścieżek też jest za mało, ale jednak coraz więcej.
– W Strategii Rozwoju m.st. Warszawy do 2015 roku i na lata kolejne
uchwalonej rok temu zapisano, że w stolicy powstanie 900 km nowych ścieżek rowerowych. Tymczasem w ciągu prawie już całej kadencji Hanny Gronkiewicz-Waltz przybyło ok. 20 kilometrów ścieżek. Najbliższa majowa masa pojedzie szlakiem niezrealizowanych obietnic.
Znowu kierowcy będą wam urągać, że tamujecie ruch.
– Nie dociera już do mnie tyle głosów krytycznych, co dawniej. Kiedyś dostawałem często takie mejle. Teraz rzadko. Jestem przekonany, że naszych przeciwników nie przybywa. Ludzie chyba już do nas przywykli. W internecie owszem gardłują, ale ciągle te same osoby.
Po waszym ostatnim przejeździe koleżanka wpisała na Facebooku: popieram rowerzystów, ale wnerwia mnie, że masa wymyśliła sobie przejazd przez centrum akurat wtedy, gdy jest największy młyn, ludzie uciekają z miasta na długi weekend.
– Termin masy jest stały. Od lat wszyscy wiedzą, kiedy jeździmy. Zawsze w ostatni piątek miesiąca. Zima, lato, zwykły piątek czy świątek. W grudniu jechaliśmy w Boże Narodzenie, bo tak wypadło. Wtedy na Krakowskim Przedmieściu były iluminacje świąteczne, mnóstwo spacerowiczów. Ludzie nam klaskali. Coś pięknego.
Na waszej stronie internetowej napisałeś: Żaden widok nie da się porównać z kilkuset rowerami po zmroku, z kilkuset migającymi czerwonymi diodami i błyszczącymi odblaskowymi taśmami
.
– Tak. Na masie ja i kolega napędzamy rikszę, która jedzie na czele. Czasem robię sobie przerwę, staję na rikszy i patrzę za siebie. A tam migający rowerowy wąż. Niesamowite. Robię zdjęcia.
Ilu rowerzystów zwykle jedzie?
– Kiedy jest ciepło – ponad 2000.
Kto jest przywódcą tego ruchu?
– Nie ma jednego przywódcy. Ja tylko zacząłem to robić, co nic nie znaczy. Potem przez lata było nas trzech takich, którzy masę ciągnęli. Teraz to dziesięć osób.
Są kobiety?
– U nas parytetu nie ma. Dziewczyna jest jedna. Chociaż źle mówię – dwie, bo druga koleżanka jest z kolegą w parze i działają wspólnie. Ale to znaczy, że w tej kierującej grupie jest nas już jedenaścioro.
Masa kosztuje?
– Jak wszystko. Utrzymujemy się z dobrowolnych datków. Sprzedajemy szprychówki po 5 zł, czyli specjalne tabliczki. Ostatnio sprzedało się ponad 100.
Po co wam te pieniądze?
– Na opłaty za wszystkie zezwolenia. Mamy stronę internetową, więc płacimy na utrzymanie serwera, mamy rikszę, na niej sprzęt nagłaśniający, który jest narażony na wstrząsy, psuje się i trzeba go regularnie serwisować. Reflektory na rikszy też kosztują, chcemy zresztą założyć mocniejsze, żeby ostrzej pulsowały. No i mamy ambicję, żeby się rozwijać, więc będzie można u nas kupić rowery. Dokładniej – zamówić przez internet. Dochód z tego też pójdzie na masę. Nikt z nas na tym nie będzie zarabiał, bo masa nie jest dla czyjegoś zarobku. Kiedy jedziemy, z tej rikszy krzyczę przez megafon, o co masie chodzi: jedziemy po równe i bezpieczne drogi dla rowerów w Warszawie.
Jak znajdujesz czas na zajmowanie się masą od tylu lat?
– Nie mam etatowej pracy, bo nie chcę chodzić codziennie do biura. Do zawodu wyuczonego, czyli do reklamy, też mnie nie ciągnie. Mogę sobie dowolnie organizować czas.
Studia skończyłeś już dwa lata temu, trzeba z czegoś żyć.
– Przyznaję, jakieś zaplecze mam, moja rodzina prowadzi niewielką firmę. Działam też w stowarzyszeniu Zielone Mazowsze. Teraz stowarzyszenie realizuje zlecenie urzędu marszałkowskiego, za które dostaniemy pieniądze – badamy potoki pasażerów kolei mazowieckich. Dlatego ostatnio częściej niż na rowerze jeżdżę pociągami na podwarszawskich liniach. Liczę pasażerów, ilu wsiada, ilu wysiada, zliczam różne rozdaje biletów. Jest szansa, że po takich rachubach naprawdę będzie wiadomo, kto i kiedy jeździ, jakie są potrzeby pasażerów.
Gdy spotkaliśmy się pierwszy raz dwa lata temu, przyjechałeś do redakcji na wrotkach.
– Jeżdżę nadal. Lubię sport. Zawsze trenowałem jakąś dyscyplinę. Najbardziej łyżwiarstwo i wrotkarstwo szybkie. Do szkoły jeździłem na rowerze. Nie rezygnuję ani z wrotek, ani z roweru.
Podczas tamtego spotkania chwaliłeś się, że jeździsz na damce.
– Bo niby dlaczego nie, skoro to właśnie damka ma wygodne szerokie siodło i bardziej funkcjonalny kształt? Ostatnio jednak dostałem rower z ramą. I teraz na takim jeżdżę.
Nie chesz kupić samochodu?
– A po co? Samochód jest najmniej wygodnym środkiem lokomocji.
Jednak ułatwia poruszanie, łatwiej się nie spóźnić.
– By się nie spóźnić, najlepiej jechać na rowerze. Samochód może utknąć w korku. Poza tym w aucie jest niewygodnie. Lepiej już w pociągu, można wstać, pochodzić. Albo w samolocie, którym w 2-3 godz. można dolecieć w dowolne miejsca w Europie. Samochód tylko w ostateczności. Np. na wyprawę do Afryki. Byłem na takim wyjeździe samochodowym. Było gdzie zmieścić zakupy, z którymi do samolotu by nie wpuścili. Przywiozłem sobie wielką lampę z Maroka, dywan.
Do Afryki jechałeś na zakupy?
– Tak jak każdy turysta jechałem przede wszystkim zobaczyć Afrykę i egzotykę. Pokaźne zakupy zrobiłem przy innej okazji w Dubaju.
Dlaczego w Dubaju?
– Pracowałem tam w ostatnie wakacje dla włoskiej firmy podczas festiwalu zakupów. W Dubaju dwa razy w roku odbywa się taki festiwal trwający ponad dwa miesiące. Samoloty zwożą wtedy ludzi z całego świata. Od kolegi z masy dostałem cynk, że jest tam praca m.in. dla wrotkarzy. Było nas trochę Polaków i Włochów. Jeździliśmy na wrotkach jako atrakcja w centrach handlowych. Byliśmy ubrani w stroje barokowe. Trochę odlotowo, ale praca bardzo przyjemna i dobrze płatna. Potem grzech byłoby się nie obkupić. Bo jak tam fajna kurtka z Zary kosztowała 30 zł, to miałem nie brać? I tak z tych zarobionych w wakacje pieniędzy starczyło mi na podróże po Europie przez kilka kolejnych miesięcy.
To wtedy nie kierowałeś masą.
– Na masy wracałem. Tylko kiedy byłem w Dubaju, przez trzy miesiące nie jeździłem w masie. Wtedy na rikszy zastępował mnie kolega.
Jeżdżenie w masie, wyczyny na rolkach w Dubaju, wojaże po Europie, wszystko fajnie, tylko że…
– Na razie mi to odpowiada. I o to chodzi.
Jak długo jeszcze?
– Myślę, że w masie pojeżdżę jeszcze jakieś dziesięć lat, no, może pięć, jeśli sytuacja rowerzystów w Warszawie szybciej się zmieni w sposób istotny.
Co musi się stać, żeby masa przestała jeździć?
– Gdyby powstało te zapowiadane 900 kilometrów ścieżek rowerowych, oczywiście nie w jednym lesie na odczepne, tylko mądrze rozplanowane po całej Warszawie, to wtedy – tak jak to się już stało w Berlinie – masa się rozwiąże.
I co wtedy zrobisz?
– W Berlinie, kiedy masa zniknęła, okazało się, że dzięki wywalczonej infrastrukturze pojawiło się mnóstwo rowerzystów. Wciąż ich przybywa. I pojawiają się nowe możliwości. Zaczęła się świetnie rozwijać turystyka rowerowa. My też możemy pójść tą drogą. I może ja to jakoś wykorzystam.
Marcin Myszkowski ma 28 lat i za sobą licencjackie studia z reklamy i promocji. Jeden z głównych organizatorów rowerowej Warszawskiej Masy Krytycznej, który przed kilku laty rozkręcił ten ruch w stolicy. Działacz stowarzyszenia Zielone Mazowsze. Członek zarządu nowego stowarzyszenia wrotkarskiego Polskater. Dużo podróżuje, bo zwiedzanie to oprócz rowerów i wrotek jego kolejna pasja. Mieszka we wsi Habdzin koło Konstancina i stamtąd dojeżdża do Warszawy. Często rowerem. Jeśli jedzie podmiejskim autobusem, to część drogi pokonuje na wrotkach.