Siedem dni w Pradze
To był najdłuższy tydzień w moim życiu. Nigdy nie zapomnę atmosfery
protestu, a później międzynarodowej solidarności wobec represji
nowego totalitaryzmu – tym razem błękitnego, posługującego się jednak
podobnymi metodami co ten brunatny i czerwony.
NIEDZIELA
Do Pragi przyjechaliśmy w niedzielę rano. Dla zmylenia przeciwnika
wsiedliśmy do wagonów do Wiednia. Nie mieliśmy żadnych problemów z
przekroczeniem granicy. Zaraz też udaliśmy się do zamkniętego jeszcze
infoshopu na ulicy Paryskiej tuż obok rynku. Infoshop zajmował parter w
stylowej kamienicy. Okna zalepione plakatami i gazetami, bo z naprzeciwka
filmują. Wkrótce wszyscy udali się na dworzec kolejowy, aby powitać pół
tysiąca Włochów z organizacji Ya Basta. Ya Basta jest organizacją radykalną,
dość powiedzieć, że wysłali do kolei włoskich zamówienie na specjalny pociąg
do Pragi w cenie 2 DM od osoby. Koleje się zgodziły.
Po dwóch godzinach sterczenia pod dworcem dotarła wiadomość, że pociąg
został zatrzymany na granicy. Wobec tego udaliśmy się pod ministerstwo spraw
wewnętrznych, aby domagać się przepuszczenia Włochów. Kiedy ruszaliśmy, a
było nas coś z pół tysiąca, filmowali i fotografowali nas tajniacy. Ludzie z
OPH (obserwatorzy prawni, dokumentujący sposób działania policji, nosili
niebieskie kamizelki) zrobili im zdjęcia. Po drodze nawinął nam się jakiś
merc z uczestnikiem zjazdu, więc go trochę poblokowaliśmy.
Po południu wpadliśmy do Convergence Center na spotkanie polskiej grupy.
Convergence Center to wynajęta za zgodą władz stara fabryka, z dwiema dużymi
halami. Zainstalował się tam też Rampenplan – holenderska organizacja,
stworzona w czasie protestów antyatomowych, w celu sprawnego, wegańskiego
żywienia wielotysięcznych tłumów.
Spotkanie było dla mnie żenujące. Gdy wokół szykowano mnóstwo fajnych
akcji, np. zespół samby ćwiczył rytmy, polska kilkusetosobowa załoga
zdominowana przez anarchistów szykowała się do zadymy. Najważniejsze
problemy to tworzenie zespołów medycznych i ochrona przed gazem. Moje,
Konrada Dybka i Olka Buczyńskiego głosy przeciwko stosowaniu przemocy
nie spotkały się ze zrozumieniem.
Szybko okazało się, że najsłabiej zorganizowano kwestię noclegów.
Właściwie był tylko Stadion Strahov, który wynajęła prywatna firma, a
policja obiecywała, że go nie otoczy. Ale opłaty były wysokie. My spaliśmy
pierwszą noc u kolegi kolegi, w drugą rozbiliśmy się między jakimś
blokiem a żywopłotem. Następne noclegi zapewniło nam już państwo czeskie.
PONIEDZIAŁEK
W poniedziałek wybrałem się na konferencję prasową INPEGu. „Wizerunek
Afryki biednej, głodującej, wymagającej pomocy, pozwala na dalszą
eksploatację naszego kontynentu” – mówi Marie Shaba, przewodnicząca Związku
Organizacji Pozarządowych Tanzanii – „Pod pozorem pomocy organizacje
międzynarodowe w rodzaju MFW mogą prowadzić swoją szkodliwą politykę,
wyłudzając zresztą na jej finansowanie pieniądze zachodnich
podatników.?Polityka MFW uzależnia samowystarczalne niegdyś kraje od
technologii, nasion, chemii, paliw i zbytu należących do transnarodowych
korporacji. I to do nich w efekcie trafia pomoc. To one przejmują nowe rynki
zbytu, kosztem lokalnych gospodarek.”
Strukturalny program dostosowawczy, jaki realizuje MFW w Tanzanii,
spowodował zlikwidowanie dotacji do nasion, przy jednoczesnym wspieraniu
upraw eksportowych, oraz reformę rolną, w wyniku której znaczne tereny rolne
zostały wykupione przez korporacje. Obecnie wielu tanzańskich chłopów nie
posiada ziemi. Z powodu gwałtownego rozwoju upraw eksportowych, spadła
produkcja żywności na lokalny rynek i wzrosły jej ceny. Ponieważ podobna
polityka jest prowadzona w całej Afryce, spadają ceny na eksportowane płody.
Na „pomocy” MFW skorzystały głównie zachodnie koncerny, zyskując tani
surowiec i wzrost produkcji, kosztem mieszkańców, którzy tracą pracę, ziemię
i źródła taniej żywności.
Ogłoszona redukcja długów najbardziej zadłużonych krajów spowoduje, że
będą płaciły mniej, ale tak dużo jak tylko są w stanie. Mozambik, na
przykład, będzie nadal musiał przeznaczać na spłatę zadłużenia 40% swoich
przychodów, to jest ponad 3 razy więcej niż wydaje na edukację i zdrowie
razem. Tymczasem w Mozambiku 80% kobiet nie umie czytać, a 60% populacji nie
jest objęte nawet podstawową opieką medyczną.
Po południu kolejne spotkanie grupy polskiej. Pod koniec oglądamy film z
dzisiejszej akcji – naszym udało się zawiesić olbrzymi transparent na
Nuselskim Moście pod Centrum Kongresowym. Nawet ich szybko puścili.
WTOREK
Wstajemy rano, zwijamy namiot i dojeżdżamy do Convergence Center, gdzie
zostawiamy plecaki w przechowalni. Dołączamy do radykalnej grupy. Wsiadamy
do metra i docieramy do Namesti Miru – placu Pokoju. Tu jest sporo ludzi,
ale nie wypełniają całego placu. Dziennikarz TVNu ocenia na ponad 5 tysięcy.
Ale z czasem ludzi przybywa. Czego tu nie ma? Ktoś wiezie grubasa
symbolizującego MFW na taczce, obok podrygują wielkie kościotrupy…
Po kilku godzinach ruszamy. Dopiero w ulicach widać jak nas dużo. Nie
widać początku, nie widać końca, a z przecznicy wychodzi jeszcze inny marsz.
Całe zgromadzenie podzieliło się na trzy marsze, pilnujące flag ze swoim
kolorem: różowym, żółtym, lub niebieskim. Każdy ma inną trasę, aby dotrzeć z
różnych stron i otoczyć Centrum Kongresowe. Ja, mimo różnicy poglądów, idę z
Polakami w marszu niebieskim – radykalnym. Policji nie widać w ogóle.
Zbliżamy się pod wzgórze Wyszehradzkie. Skręcają w małą uliczkę Lumirową.
Ja widzę to dokładnie z przecznicy: tuż za skrzyżowaniem, na wąziutkiej
Lumirowej stoi kordon policji. Kiedy tylko marsz zbliża się do niego, leci
grad kamieni. Wbiegam razem z dziennikarzami na posesję narożną. Z niej
widzę w dole uliczkę jak w wąwozie, a to co się tam dzieje to jakiś
Armaggeddon. Policjanci mają na głowach barierki, znaki drogowe,
demonstranci ukrywają się za brezentowym transparentem, który jest zmywany
razem z nimi w dół armatką wodną. Leci mnóstwo kamieni. Na kordonie
wybuchają butelki z benzyną. W pewnym momencie czuję ciepło płomieni. Nie
chciałbym być na dole po żadnej ze stron.
Walka ciągnie się ponad godzinę. Idę na samą górę posesji, koło
dziennikarzy i robię zdjęcia zza kordonu. Obserwuję jak zmieniają się wozy z
armatkami po zużyciu wody. W głębi zauważam transportery opancerzone.
Dziennikarz Radia Zet wystawia mikrofon na krzyki tłumu i komentuje: „Cały
czas lecą w naszą stronę kamienie, policjanci są szczęśliwi – oni mają
kaski!”. Na dole opatrywanie rannych. Staje się jasne, że nie uda się
przebić blokady. Policja rzuca petardy. Są całkiem skuteczne. Po każdym
wybuchu szturmujący odskakują. Czuć gaz łzawiący, unoszą się białe dymy.
Powoli anarchiści tracą energię, Zakładam maskę, przechodzę przez
skrzyżowanie i cofam się do początku ulicy. Tam na skrzyżowaniu budowana
jest barykada, koncentruje się więcej osób.
Dostajemy wiadomość o potrzebie wsparcia marszu różowego. Połowa wycofuje
się w stronę rzeki. Odchodząc widzimy jak pali się barykada. Omijamy wzgórze
Wyszehradzkie od zachodu, wzdłuż rzeki. Po drodze wyprzedza nas mercedes z
tabliczką CD. Dostaje kamieniem w szybę. Niektórzy go kopią. Ja ich odciągam
i tłumaczę, że nie ma na szybie znaczka zjazdu. Skręcamy i zajmujemy uliczki
na południowy zachód od Centrum. Tym samym około godziny drugiej zamykamy
pierścień oblężenia.
WOKÓŁ CENTRUM KONGRESOWEGO
Robię wycieczkę dookoła Centrum. Wszystkie ulice przegrodzone kordonami
policji. Naprzeciw nich siedzące nasze blokady. Największa na ulicy 5
kwietnia. Jest to szeroka aleja schodząca z mostu Nuselskiego, mijająca
Centrum i biegnąca dalej na południe. Na obu jezdniach siedzą ludzie. Siatka
między jezdniami zdemontowana. Idąc dalej na wschód docieramy do ronda,
które blokuje tylko kilkanaście osób i dzięki temu policji udaje się tam
wjechać kilkoma autobusami, mimo że kładziemy się im pod koła. Ja zostaję
wyniesiony, a Ania dostaje pałą.
Wraz z różowym marszem, grającym i tańczącym sambę, idziemy dalej wokół
Centrum na północ i docieramy pod Nuselski Most z drugiej strony. Tutaj w
stok wzgórza wbudowana jest niska część Centrum Kongresowego, złożona z
kilku cofających się ku górze tarasów. Oddziela ją od jezdni barierka,
chroniona tylko przez paru policjantów! Ktoś popycha jeden segment barierki,
a ta przewraca się cała. Wbiegamy na górę. Odkrywam, że na lewym końcu
budynku można po stoku wejść na najniższy taras. Z kilkunastoma osobami
ładujemy się tam. Wołamy innych, niestety, nie ma zbyt wielu chętnych. Na
tarasie stoją stoliki, na jednym z nich dostrzegamy jeszcze nie zaczęty
posiłek. Pokazuję to tym na dole i zrzucam (nóż z zastawy przywieźliśmy do
Warszawy). Wybite zostają dwie szyby. Gdyby tu byli nasi anarchiści, zamiast
bezsensownie się wykrwawiać na pierwszym napotkanym kordonie, weszliby do
środka. Tu jednak nie ma zbyt wielu radykałów i wszyscy wycofują się przed
pięcioma policjantami bez kasków. Jesteśmy pilnie obserwowani z wyższych
tarasów przez bankowców. Podobno mieli tam krótkotrwałą panikę. Trwają walki
na zboczu pod tarasem. Raz goni policja, raz nasi. Później policja wypiera
ze stoku i naciera wzdłuż ulicy.
ZATRZYMANI
Zatrzymano nas około godziny 16, siedzących na ulicy i nie stawiających
oporu. Uciekałem z tłumem przed natarciem policji, a stojący z tyłu ludzie
próbowali nas uspokoić. Rzeczywiście, nie było potrzeby panikować. Ja
usiadłem i patrzyłem jak zbliża się policja. Kiedy dobiegli do mnie, kilku
mnie złapało, położyło na ziemi, przewróciło na brzuch, zaczęło wykręcać
ręce. Nie stawiałem żadnego oporu, mówiłem im, żeby się wyluzowali. Ze
swojej pozycji widziałem tylko asfalt, ale usłyszałem Anię, a więc została
aresztowana razem, ze mną. To dobrze – nie będziemy się o siebie martwić.
Ludziom z OPH udało się spisać nasze dane i wetknąć ulotkę z poradami.
Zaprowadzono nas na górę. Byliśmy jednymi z nielicznych demonstrantów,
którzy weszli na plac przed Centrum Kongresowym. Wrażenie było niesamowite.
Zupełna pustka, cisza i spokój – totalne odcięcie od normalnego świata
normalnych ludzi. Widzieliśmy tylko kilka osób – głównie policjantów,
jakichś bankowców i kamerę, do której rzuciłem: „Czy wyglądamy na
terrorystów albo bariery handlowe?”. Policyjny autobus, twarzą do autobusu,
ręce na ścianę, nogi szeroko, dokładna rewizja. Zabierają paszport, wyjmują
wszystko z kieszeni. Potem sadzają w autobusie, przypinają kajdankami do
rury. Jest już kilka osób, później dochodzą następne. Głównie dziewczyny,
nikt nie wygląda na zadymiarza.
O zmierzchu ruszamy, nie możemy przebić się przez blokady, czekamy
jeszcze z godzinę, aż demonstranci opuszczą Wyszehrad, by udaremnić bankiet
w operze. Obok stoi inny autobus – z maleńkimi, ciemnymi oknami.
NA KOMISARIACIE
Wieczorem jesteśmy na najbliższym komisariacie dzielnicy Nusli. Zabierają
nas na dziedziniec, rozstawiają twarzami do ścian, z rękami opartymi o
ściany. Znowu rewizja, bolesne spinanie rąk plastikowymi taśmami. Ktoś
twierdzi, że potrzebuje lekarza, ktoś żąda telefonu do adwokata. Nie
poddajemy się. Jedna z dziewczyn wykrzykuje policjantom „Jesteśmy dumni z
tego, że tu jesteśmy. Każdego dnia 19 tysięcy dzieci umiera z głodu z powodu
polityki MFW. MFW niszczy Afrykę, Azję, Amerykę Łacińską”. Te słowa
wprowadzają atmosferę solidarności. Skandujemy: „On potrzebuje lekarza!”.
Reagujemy na zachowanie policjantów: „numer 239348 – bardzo brutalny,
numer 239456 – bardzo brutalny, będziecie w BBC”.
Po godzinie policjanci się uspokajają i rozwiązują nam ręce. Obiecujemy,
że nie będziemy ich atakować. W miarę upływu czasu udaje nam się odwrócić od
ścian, a nawet rozmawiać w grupkach. Odprowadzają nas też do toalety.
Dziewczyny są na końcu. Żeby się zbliżyć do Ani, idę do toalety i po
powrocie zajmuję miejsce na granicy między płciami. Jest 34 cudzoziemców i 3
Czechów – pomocnych jako tłumacze, bo żaden policjant nie zna angielskiego.
Czechów wkrótce zabierają – nie wiemy czy będą mieli lepiej, czy gorzej niż
my.
Mijają godziny, zaczynają się przesłuchania. Na przesłuchaniu podpisuję
protokół, w którym stoi, że nie mam zastrzeżeń do tłumacza, pouczono mnie o
moich prawach i odmówiłem zeznań (co ich zmartwiło). Domagam się prawa do
telefonu. Niby się zgadzają, ale mówią, że stąd nie można zadzwonić poza
Pragę. Później każą zapłacić mandat – za uczestnictwo w nielegalnej
demonstracji, grożą deportacją. Nie podpisuję, bo przyjęcie takiego mandatu
mogliby wykorzystać jako moje przyznanie się. Mówię, że żadnego mandatu nie
zapłacę, bo nie zrobiłem niczego niezgodnego z prawem. Inni albo nie
podpisują protokołu, albo odmawiają zeznań.
Niektórzy wahają się co do mandatu. Jego wysokość się zmienia. Ani
powiedzieli, że wynosi 1000 Koron, gdy odpowiedziała, że tyle nie ma,
zaproponowali 500. Ktoś utargował do 200. Później rozmawiałem z ludźmi,
którzy zapłacili mandat i nie zostali wypuszczeni, wbrew obietnicom. Mendom
nie należy wierzyć. Nie należy im także podpisywać niczego obciążającego.
Przed Anią wymachiwali jakąś kartką, na której miały być zeznania kogoś, kto
widział jak rzucała kamieniami. Nie chcieli jednak tego odczytać.
Jeden Niemiec podchodzi po kolei do każdego i mówi, że udało mu się
zachować komórkę. Dzwonił z niej do OPH i opisał sytuację. Dowiedział się
że jest dwustu zatrzymanych, wielu pobitych policjantów, udało się w kilku
miejscach przełamać blokadę, bankowcy zostali ewakuowani, były zamieszki na
mieście. Liczbę uczestników różne źródła szacują na od 9 do 25 tysięcy.
Mówi, że MFW i władze czeskie dużo dzisiaj stracili, dlatego policja jest
taka wściekła. A więc sukces! To nas bardzo podnosi na duchu.
Przesłuchują po jednej osobie. Trwa to bardzo długo. Jest noc, robi się
coraz zimniej. Domagamy się jedzenia (zatrzymany ma prawo do posiłku co 6
godzin). W ogóle staramy się być głośni. Dziedziniec komisariatu jest
wewnątrz kwartału zabudowy mieszkaniowej. Sądzimy, że hałas w środku nocy
będzie dobrym środkiem nacisku. Potrafimy skandować jedno hasło nawet przez
pół godziny. Każdy może co jakiś czas odpocząć, później znowu się włącza.
Najpierw jest to: „chcemy jeść!”, później „mamy prawa!”, czy „chcemy spać!”.
Najpierw się złoszczą, później przynoszą jedzenie. Trzeba pokwitować, dają
kubek wody mineralnej, kromkę chleba i jakąś kiełbasę. Odmawiam kiełbasy
(jestem wegetarianinem) i wody (w jednorazowym kubku, a na dziedzińcu jest
kran), proszę w zamian o więcej chleba. Nie dają, „bo wyliczone”. Nie
podpisuję. Ktoś z zatrzymanych daje mi jeszcze jedną kromkę. Robi się
naprawdę zimno. Dają nam nasze kurtki. Siadamy pod ścianą w kilku rzędach i
staramy się spać ogrzewając się nawzajem.
O jakiejś 4 nad ranem zabierają gdzieś 17 osób. Dokładnie dzielą każdą
narodowość na pół. Zabierają też Anię. Koło szóstej robią nam kąt w
korytarzu komisariatu i dają jedzenie. Ale 2 godziny później budzą nas i
wyrzucają na dziedziniec. Ustawiają pod ścianami, krzyczą i poszturchują.
Stoimy z godzinę. Potem kolejno wyczytują nazwiska i zabierają. Po drodze w
bramie bierzemy swoje rzeczy. Stoi tam grupa zomowców. Poszturchują
wszystkich. Kiedy widzą, że biorę maskę, dostaję parę kopów, upadam i
rozsypuję swoje rzeczy. Krzyczą, żebym je zbierał. Zbieram i znowu mnie
przewracają. Rozbijają mi maskę, tracę też transparent. Przy wyjściu jeden
powstrzymuje innego, czuję, że są wściekli. Wrzucają mnie do innych do
autobusu z małymi okienkami. Ma kratę oddzielającą od eskorty.
ŚRODA
Podjeżdżamy pod komisariat na południowym krańcu miasta. Tu dorzucają z
dziesięć osób. Dorzucają dosłownie. Wszyscy są szarpani i kopani, także
dziewczyny. Jedna płacze. Zwracam uwagę na Słoweńca ze zranioną ręką,
berlińskiego anarchistę i… Owcę – lidera warszawskich anarchistów.
Opowiada, że bili go całą noc w piwnicy. Kazali klęczeć i zawiązali oczy.
Potem co któryś przechodził, to go kopał. Uderzyli go jego maską p-gaz w
twarz i złamali przedni ząb. Na piersi ma ranę od policyjnej petardy. „Muszę
trochę ochłonąć, niech ta dziewczyna się nie awanturuje, żadnych buntów,
teraz najchętniej byłbym takim przydupasem, mogę zmywać podłogę”.
Wiozą nas w eskorcie kilku wozów na Żiżkow. Olbrzymi gmach z mnóstwem
anten. Wyprowadzają do budynku w ciuchci – każdy trzyma się pleców
poprzednika. Jesteśmy na policji dla cudzoziemców – oznajmia tłumaczka po
angielsku, hiszpańsku i francusku. Część jest na piątym piętrze, część na
czwartym. Na wyższym biorą każdego do pokoju, każą się rozebrać, rewidują
ubranie i bagaż. Rozcinają naszyjniki i bransoletki, każą wyjąć
sznurowadła. Pakują cały bagaż i pieczętują, pieniądze i komórki w osobnych
kopertach. Kiedy mówię spokojnie jednemu, że złapali niewłaściwych ludzi,
dostaję w twarz. Mają też mały areszt, gdzie część osób zamknęli (poprzednią
grupę zamknęli tam w całości). Piętro niżej fotografują i zdejmują odciski
palców. Trwa to cały dzień. Niektórzy utrudniają, robiąc dziwne miny przy
fotografowaniu, lub rozmazując odciski. Mnie przy mierzeniu wzrostu mówią:
„183, 184? – koledze z Polski damy 185”, drugi mówi mi, że w ośrodku
deportacyjnym spotkam się z Anią, ona była tu rano.
Tłumaczka wręcza każdemu zawiadomienie o wszczęciu postępowania
deportacyjnego. Nie podpisujemy kopii, bo stoi tam, że braliśmy udział w
nielegalnej demonstracji, zakłócaliśmy porządek publiczny, używając
przemocy. Teraz nie są tym przejęci, ale z poprzednią grupą bardzo się
kłócili. Kiedy pytamy o możliwość telefonowania, jedzenia, sposób odwołania
się od postanowienia, tłumaczka mówi nam, że w ośrodku deportacyjnym jest
telefon, można dzwonić ile się chce, można sobie coś kupić do jedzenia, jest
pomoc prawna i w ogóle jest to niemal raj.
Budzę się o zmierzchu gdzieś w górach. Zawieźli nas do ośrodka
deportacyjnego Balkova niedaleko granicy niemieckiej. Rozbieramy się,
ciuchy do wora, prysznic, zakładamy więzienne ubrania (bardzo fajne
spodnie), oględziny lekarskie, numer na ręku i do celi. Cele są
czteroosobowe. Po dwa łóżka pod ścianami, między nimi po stoliku i krzesełku
– wszystko przykręcone do podłogi. Rejon drzwi odgrodzony kratą, obok
umywalka i kibel. W dalszym ciągu żadnej możliwości telefonowania. Nie mamy
nawet długopisu. Mówią że jedzenie dadzą jutro, jednak wkrótce przynoszą,
nawet względne. Przez poprzednie 30 godzin zjadłem tylko 3 kromki chleba.
Noc jest chłodna, nie mamy żadnych kocy, tylko same poszwy.
CZWARTEK
Rano stawiają jakąś butelkę. Anglik pije, mówi że kakao. Myślałem, że
żartuje, ale nie, rzeczywiście, dali też po trzy pyszne bułeczki z
powidłami. Siedzę z Anglikiem, Hiszpanem i Niemcem. Jest całkiem miło,
opowiadamy sobie różne rzeczy. Okazuje się, że mamy bezpłatne konwersacje,
bo Anglik jest nauczycielem angielskiego. Wyszło też, że byliśmy na tej
samej Reclaim the Streets w Londynie w 96 roku. Thomas jest z Saarbrücken,
przez które przejeżdżałem w tym roku do Paryża. Dowiaduję się, że bardzo
ładna, jedyna linia tramwajowa w tym mieście, wykorzystująca częściowo tory
kolejowe, została otwarta dopiero w zeszłym roku. Hiszpan jest z Barcelony.
Opowiada o nietypowej akcji, którą zrobili przeciwko budowie trzeciej
zewnętrznej obwodnicy autostradowej. Stwierdzili, że zamiast budować tę
obwodnicę wystarczy znieść opłaty na istniejącej, a wtedy przejmie więcej
ruchu. Zablokowali szlabany na punkcie poboru opłat tak, że przepuszczały
auta za darmo. Mieli pełne poparcie kierowców!
Pukają w ścianę sąsiedzi z lewej. Odkrywamy, że można się porozumiewać
przez okno. Jest tam Holender, Niemiec, Hiszpan i Owca. Z prawej Amerykanin,
Kanadyjczyk, Bask i Norweg. Od tej pory często wymieniamy informacje, także
z innymi piętrami. Na samym dole jest jakiś Niemiec w celi jednoosobowej –
jest chory. Ja wykrzykuję nazwisko Ani, ale nie ma odpowiedzi.
Na obiad są jakieś knedliki z mięsem. Nie wiem czemu innym knedliki się
nie podobają. Z pudełek po serku robimy grę planszową. Mamy własną
olimpiadę. Wygrywa Wielka Brytania.
Po kolacji biorą Hiszpana. Kiedy wraca oznajmia, że rozmawiał z
przedstawicielem ambasady. Zrobi co w jego mocy, aby ich wypuścili w ciągu
najbliższych dni. Ambasady próbują się tu dostać, hiszpańska jest pierwsza,
której się udało. Są w kontakcie z innymi, będą się starali im pomóc. Bask z
pokoju obok mówi, że w Pradze były demonstracje, aby nas uwolnić, również w
Madrycie. Podobno spalono jakiś samochód. Hiszpanie stanowią najliczniejszą
grupę, aż 61, samych Basków 27. Zapisuje dane wszystkich osób spoza Unii
Europejskiej, bo oni mogą siedzieć najdłużej – ma długopis w aparacie do
mierzenia poziomu cukru (jest cukrzykiem). Przynoszą też wiadomość że w
pozostałych skrzydłach trwa strajk głodowy. Teraz domyślamy się, dlaczego
dziś strażnicy byli w porządku – myśmy jedli. Krótka konsultacja z innymi
celami – przyłączamy się.
Po kilku godzinach zabierają wszystkich Hiszpanów. Budzę się wcześnie,
widzę przejeżdżający autobus – chyba dopiero wtedy odjechali. Znowu
zasypiam.
PIĄTEK
Budzą mnie wrzaski i łomoty strażników o drzwi. Krzyczą, budzą
wszystkich, nie pozwalają leżeć na łóżku. Anglik nie wie o co chodzi. Wbiega
strażnik, wrzeszczy mu w twarz: „Ne rozumiesz? Jesteś w Czeskiej Republice!
Ne spat!”. Anglik ma to gdzieś. Kiedy zauważają, że się położył, przypinają
go na stojąco kajdankami do kraty. Jest jasne, że są wściekli, bo
widać będą musieli nas wypuścić.
Ale nie idzie to łatwo. Koło południa zabierają na rozmowę Niemców,
wkrótce ich wypuszczają. Ja wyrywam z etykiety od butelki z piciem literki
i pastą do zębów wyklejam z nich moje nazwisko i telefon, pod który proszę o
przekazanie informacji i prośby o naciskanie polskiego konsulatu. Doszło.
Później wychodzą Anglicy i Norwedzy. Rozmawiam z Amerykaninem, że nasze
pieprzone ambasady mają nas gdzieś.
Zostałem sam, po lewej Owca również sam, po prawej Kanadyjczyk i
Amerykanin. Ale pod wieczór mam gości. To ludzie z kancelarii prezydenta
Havla. Mówią, że byli u Ani i ona kazała im przyjść do mnie. Kamień spada mi
z serca – wie że tu jestem więc się tak nie martwi. Pytają o traktowanie.
Obiecują, że będą robili co się da, żeby dzisiaj już wszystkich wypuścili.
Rzeczywiście po kilku godzinach wychodzimy. Biorę sobie grzebień i
szczoteczkę na pamiątkę. Schodzę na dół. Tu spotykam Anię. Dają mnóstwo
papierów do podpisu. Znowu trzeba być czujnym. Podpisuję potwierdzenia
oddania rzeczy. Wykrywam pismo, w którym pisze się o używaniu przemocy wobec
służb porządkowych – nie wolno podpisywać. Tak naprawdę trzeba podpisać
tylko jedno – zobowiązanie do opuszczenia terytorium kraju w ciągu
następnego dnia. Podpisuję z przyjemnością.
Wiozą nas autobusem do Pilzna. Stąd najbliższy pociąg do Pragi mamy
dopiero po trzeciej. Czekają jednak na nas ludzie z OPH – wypełniamy ankiety
o traktowaniu w czasie zatrzymania. Akurat ktoś z nich jedzie samochodem do
Pragi i zabiera mnie, Anię i Owcę. Dzwonią też, żeby nam załatwić nocleg.
Kupujemy czeskie gazety. A tam propaganda jak w Trybunie Ludu: wypowiedzi
tzw. porządnych obywateli i jakiegoś tamtejszego Tejkowskiego czy Korwina,
który by do demonstrantów strzelał. Prawdziwy cymes to notka o oburzeniu,
wywołanym zranieniem policyjnego psa. Towarzystwo Ochrony Zwierząt złożyło
wniosek o wszczęcie dochodzenia przeciwko anarchistom.
Przyjeżdżamy prosto do infoshopu. Tutaj atmosfera party. Jest trochę
jedzenia i mnóstwo znajomych. Bardzo się zżyliśmy przez ten czas. Wypełniamy
ankiety, odnajdujemy swoje plecaki, przywiezione z Convergence Center.
Przychodzi po nas Amerykanin z Indymedia (Independent Media Center –
niezależne media umieszczające w internecie materiały uczestników
antysystemowych wydarzeń) i zabiera nas do domu, który okazuje się wynajętym
apartamentem w centrum miasta. Ogromne pokoje, wielkie łóżka. To wszystko
dzieje się zbyt szybko, Owca woli spać na podłodze.
SOBOTA
Rano robią nam śniadanie. Wpadamy do infoshopu, zaglądamy w spisy
zatrzymanych – mają tam spory bałagan, przeglądamy ulotki. Później kupujemy
jeszcze jakieś drobiazgi i wsiadamy do pociągu. Dopóki nie jesteśmy w
Polsce, nie mamy pewności, czy będziemy wolni. Ale na granicy nie mamy
większych problemów. Pokazujemy wizę na zero przejazdów, oddajemy kwity,
które nam dali w Balkovej i nawet nie dostajemy misiów do paszportów.
ZDJĘCIA
25 września 2000. 3 rowerzystów wjeżdża na „najlepiej strzeżony
most Europy” i wiesza na nim 20-metrowy transparent „END CORPORATE RULE” (w
wolnym tłumaczeniu: „Ostateczny krach systemu korporacji”). Rower Power!
Ruch oporu nie zna granic.
26 września, ok. godz. 10. Psy a Międzynarodowy Fundusz Walutowy.
Marsz różowy: think pink (and silver).
Marsz różowy: cześć mamo!
Marsz żółty: balony przeciw pałkom.
Marsz żółty: goło i wesoło.
Marsz niebieski: świat nie jest na sprzedaż.
Marsz niebieski: woda też niebieska.
Goście z Seattle: Infernal Noise Brigade.
Witamy w Pradze.
Komunikacja miejska już nadjeżdża.
26 września, późne popołudnie. Wszystkie ulice prowadzące do
centrum kongresowego zablokowane.
Taras zdobyty. Zapraszamy do restauracji!
Co sprytniejsi weszli nawet do samego centrum kongresowego.
Nie wszyscy policjanci byli dumni ze swoich numerów
służbowych.
A niektórzy, zamiast pilnować porządku, uganiali się za
spódniczkami.